Wpis ten jest częścią zbioru historii opartych na prawdziwych wydarzeniach: Czy w Karkonoszach straszy?
Wstęp
Gdy opowiadam o moich nocnych eskapadach, często pada pytanie, czy nie boję się tych wszystkich hałasów, dziwacznych dźwięków, tajemniczych szmerów, stukań i szelestów, które rodzą się w ciemnościach. Moja odpowiedź to: Nie, ale…
Gdy zaczynałem przygodę z fotografią krajobrazową, strach był nieodłącznym towarzyszem moich wypraw. Ba! Przyznaję się bez bicia — kiedy wjeżdżałem po zmroku w ciemny las, umierałem ze strachu. Mawiają, że przed śmiercią człowiek widzi migawkę najpiękniejszych momentów ze swojego życia. Mnie wtenczas przed oczami również wyświetlała się migawka, ale z urywkami najstraszniejszych horrorów, które dane było mi obejrzeć. Mój umysł zalewała fala najmroczniejszych myśli. Każdy dziwaczny hałas, każdy niezidentyfikowany pisk, każde zastanawiające kwilenie, stawiały na baczność moją wyobraźnię, nerwy i włosy na głowie. Gdy tylko usłyszałem coś podejrzanego, wychodziłem z założenia, że za najbliższym drzewem musiały czaić się spiekładuchy, któryś ze słowiańskich upiorów lub w najlepszym wypadku seryjny morderca z zaprawioną finką, której ostrze czekało na spotkanie z moim nerwowo przełykającym ślinę gardłem.
Im więcej niepokojących brzmień wydostawało się z leśnych ostępów, tym w większą paranoję zdarzało mi się popadać. Często zatrzymywałem się na minutę czy dwie, tylko po to, by nasłuchiwać, czy coś przypadkiem za mną nie lezie. A umówmy się, nocą w lesie próżno szukać spokojnych chwil. Co rusz słychać trzaski łamanych w oddali gałęzi, świsty przelatujących nad głową nietoperzy czy pohukiwania sów. Pierwszy rok był naprawdę trudny. Człowiek uczył się, że sarny potrafią przeraźliwie szczekać, że chrobotanie odyńca potrafi przyprawić o gęsią skórkę, że odgłosy wydawane przez lisy, trudno nawet nazwać, a co dopiero się ich nie przestraszyć. I choć nie było łatwo, trzeba było się z tym mierzyć. Zdjęcia same przecież się nie zrobią, prawda? Co takiego więc wydarzyło się w moim życiu, że strach ten udało się okiełznać? Przenieśmy się na chwilę kilka lat wstecz.
Początek lata, rok 2020. Czeskie Karkonosze.
Od jakiegoś czasu marzył mi się zamglony wschód słońca w Rychorach, a dokładniej w Dworskim Lesie. Dlaczego akurat tam? Wyobraźcie sobie prastarą puszczę porośniętą powykręcanymi z bólu drzewami. Wyobraźcie sobie doświadczoną mrozem i wiatrem uśpioną armię entów oczekujących na zaklęcie, które wyrwałoby je z przeklętego letargu. Wyobraźcie sobie przesiąkniętą mistycyzmem wyspę, która jakimś cudem ostała się na wyjałowionym oceanie realizmu. Właśnie tak wygląda tamtejszy las, gdy osnują go mgły. Szczyt zmienia się w miejsce magiczne, zjawiskowe i niesamowicie klimatyczne. Marzenie (chyba) każdego fotografa. Musiałem tam być. I wreszcie się udało.
Gdy brzask zaczął z wolna kolorować horyzont, przepełniony nadzieją ruszyłem na spotkanie z porannymi mgłami. Miałem do pokonania trzy, może cztery kilometry pod górę. Mniej niż godzina nieśpiesznego marszu. Przemierzając leśny trakt, mijałem zatopione w mroku powykrzywiane konary. I choć ich sylwetki, wyrwane niczym z powieści Tolkiena, potrafiły napędzić strachu, to nie one przerażały najbardziej. Było coś znacznie gorszego. Cisza. Absolutna cisza. Choć znajdowałem się pośrodku gęstego lasu, poza biciem własnego serca, nie słyszałem kompletnie nic, a przecież zbliżał się wschód słońca, który powinien wybudzić ptaki. Ani jednego świergotu, ani jednego trelu, żadnego szczekania saren, żadnych odgłosów żerujących dzików, żadnych popiskiwań, jęków czy trzasków łamanych gałęzi. Nawet wiatr nie wygrywał melodii w koronach drzew. Martwa cisza w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przerażenie zżerało mnie od środka. Zatrzymywałem się co kilka kroków z myślą, czy to już nie czas przypadkiem wracać? I kiedy tylko zorientowałem się, że z mgieł nici, obróciłem się na pięcie i dosłownie uciekłem stamtąd, pędząc ku dolinom.
Ta wyprawa nauczyła mnie jednego — leśne hałasy to życie. Leśne hałasy to bezpieczeństwo. Leśne hałasy to normalność. Zacząłem do tych wszystkich szmerów, pojękiwań i pochrapywań podchodzić w całkowicie inny sposób. Odgłosy harcującej zwierzyny oznaczały, że nic wcześniej jej nie spłoszyło. W miejscu tym nie było nikogo przede mną. W miejscu tym nie mogło czaić się żadne licho. Ta zmiana myślenia była momentem przełomowym, który w sposób znaczący ułatwił moje fotograficzne życie. Obezwładniający strach podczas nocnych eskapad towarzyszył mi coraz rzadziej. A gdy znajdowałem się w leśnej głuszy, wręcz z nadzieją wyczekiwałem odgłosów przyrody.
No dobrze, piszę o hałasach, o jakimś sarnim szczekaniu, o Rychorach i Dworskim Lesie, ale gdzie w tej całej historii Zamek Bolczów? Ano właśnie teraz. Historia, którą przytoczę, to wyjątek potwierdzający regułę. Wydarzenia, które miały miejsce na Zamku, uświadomiły mi, że jednak nie każdy dźwięk to życie i nie każdy hałas to sprawka natury.
Koniec wiosny, rok 2021. Jelenia Góra.
Późnym wieczorem ruszyłem rowerem w stronę PKP, by zdążyć na ostatni pociąg relacji Jelenia Góra — Wrocław. Około 22:00 z głośnika rozległ się komunikat zapowiadający stację Janowice Wielkie. Tam też wysiadłem, by po krótkich przygotowaniach skierować się ku lasom porastającym Rudawy Janowickie.
Celem był Zamek Bolczów — urzekające ruiny położone w bliskim sąsiedztwie Janowic Wielkich. Droga od stacji do Zamku zajmowała około godziny marszu lub mniej niż trzydzieści minut na rowerze. Minąłem Aleję Jarzęba Szwedzkiego, przeciąłem główną drogę tuż obok lokalnego sklepiku, by po chwili znaleźć się na ulicy Zamkowej, wciśniętej pomiędzy szereg urokliwych domków. Dotarłem do leśniczówki zapraszającej do głuszy rozciągającej się tuż za nią. Przerzuciłem jednoślad przez wartki ruczaj, a następnie Szlakiem Zamków Piastowskich pognałem ku ruinom. Pusta droga, odgłosy dzikiej zwierzyny i udekorowane gwiazdami niebo, które powoli zachodziło chmurami. Było pięknie. Mgły nieśmiało zbierały się w dolinach, a ja trzymałem kciuki by na wschód słońca, zachęcone porannym ciepłem, uniosły się i pokryły okolicę tajemniczą atmosferą, którą zamknąłbym w kadrach.
Zlany potem po pokonaniu niemałego przewyższenia, dotarłem do miejsca docelowego. Trzeba przyznać, że jak na ruinę, Zamek Bolczów prezentuje się naprawdę pięknie. Nie jest to w żadnym wypadku sterta porozrzucanych w nieładzie kamieni z kawałkiem zachowanej ściany. Mury budowli wkomponowane w formacje skalne zawsze robiły na mnie wrażenie, a i wewnątrz jest co zwiedzać.
Na mętności postanowiłem poczekać gdzieś na Zamku. Przeszedłem przez mostek, następnie dziedziniec, po czym dotarłem do wąskich, kamiennych schodów prowadzących na wyższy poziom. Przy nich zostawiłem rower, opierając go o jedną ze ścian. Nie zabezpieczałem go w żaden sposób. Nie było sensu. Nikt prócz mnie nie powinien się tu pałętać o tak późnej porze. Po chwili byłem już na górze. Dookoła panowały egipskie ciemności. Chmury odcięły Kotlinę od blasku gwiazd, w dole zaś kotłowały się mgły, które dusiły w sobie światło z pobliskich miejscowości. Usadowiłem się na skalistym podwyższeniu. Wyciągnąłem kanapki i termos z gorącą herbatą. Włożyłem na siebie dodatkową bluzę, zgasiłem czołówkę i rozpocząłem skromną biesiadę, delektując się ciszą od czasu do czasu mąconą odgłosami natury. Zbliżała się północ. Znudzony i trochę zmęczony, postanowiłem zregenerować siły i zdrzemnąć się na dwie, może trzy godziny. Nastawiłem budzik na trzecią trzydzieści. Opatuliłem się wszystkim, co miałem pod ręką, oparłem się o kamienny blok i zamknąłem oczy z nadzieją, że gdy się obudzę, wszystko wokół udekorowane będzie mlecznymi smugami.
Ze snu wyrwał mnie dźwięk, który nie był alarmem budzika. Odruchowo zerknąłem na telefon. Do trzeciej brakowało jeszcze kilku minut. Obolały, a przy tym lekko zziębnięty, przetarłem zaspane oczy, po czym wstałem, chcąc rozprostować kości. Wokół niewiele się zmieniło. Mrok nadal sprawował pieczę nad najbliższą okolicą. Gdzieś w oddali słychać było ujadanie wioskowych psów, a wiatr przyjemnie szeleścił liśćmi na pobliskich drzewach. Po wykonaniu kilku przysiadów wypełniłem kubek parującą herbatą. Jej ciepło przyjemnie ogrzewało dłonie. Popijając pokrzepiający napar, zastanawiałem się, co właściwie wybudziło mnie ze snu? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Tajemniczy hałas rozbrzmiał ponownie. Nie był to jakiś przerażający rumor, który z miejsca postawiłby mnie w stan gotowości bojowej. Brzmiało to raczej jak… stłumione sapanie? To chyba najlepsze określenie oddające naturę tego dźwięku. Jakby jakiś większy zwierz kręcił się w pobliżu z węszącym przy ziemi pyskiem, poszukując czegoś do jedzenia. Jeleń? Sarna? Nie, jego tubalny charakter wskazywał bardziej na dzika. I taką odpowiedź uznałem za najbardziej prawdopodobną. Gdzieś niedaleko musiała grasować wataha dzików. Gdy dyszenie stawało się coraz głośniejsze, byłem przekonany, że zwierzęta wlazły na dziedziniec. Poczułem się niepewnie, choć do paniki sporo jeszcze brakowało. Zapewne wyczuły resztki jedzenia pozostawione przez turystów, których w ciągu dnia przewija się tutaj sporo. Ot, powód całego zamieszania — pomyślałem.
Przysiadłem na murku, poprawiłem czołówkę, ale zdecydowałem się jej nie włączać. Nie chciałem niepotrzebnie płoszyć zwierzyny. Nocą to ja byłem tu gościem. Postanowiłem czekać i nasłuchiwać. Hałas nie ustawał, a wręcz przeciwnie, nasilał się z każdą minutą. Choć kabany musiały być gdzieś pode mną, czułem się bezpieczny. Strome, wąskie schody stanowiły przeszkodę nie do pokonania. O rower też zbytnio się nie martwiłem. Raczej nie powinny nim odjechać. A guma i metal były zdecydowanie mniej apetyczne, aniżeli pędraki i żołędzie. Powoli przyzwyczajałem się do miarowego dyszenia. Rozejrzałem się po okolicy. Na niebie bez zmian, roszady zaś zaczęły zachodzić na dole. Masy tańcujące w dolinach, nieśmiało pięły się ku szczytom. Myśl o zdjęciach napełniła mnie ekscytacją.
Ziajanie zaczynało cichnąć, po czym ustało całkowicie. Chłód za to stawał się coraz bardziej dotkliwy. Naturalna kolej rzeczy. Im bliżej wschodu, tym zimniej. By rozgrzać wychłodzone i zastygnięte ciało, po raz kolejny sięgnąłem po kubek z herbatą. Po kilku łykach zabrałem się za pakowanie wyjętych wcześniej rzeczy. Dzierżony w dłoni termos odstawiłem na ziemię, by na końcu wsadzić go do bocznej kieszeni. Gdy wilgoć przekraczała granicę wyznaczoną przez las, powietrze wypełnił nowy, mrożący krew w żyłach dźwięk. To nie było sapanie. To nie były dziki. Ktoś był na dole.
Przyznaję otwarcie, nic nie wzbudza we mnie tak głębokiego lęku i poczucia zagrożenia, jak drugi człowiek spotkany na odludziu, o tak dziwacznej porze. Odgłos przybrał formę koszmarnego zgrzytu. Jakby ktoś przyłożył twardy przedmiot do kamiennej ściany i przeciągnął nim po niej z całych sił. Przestałem bawić się w subtelności. Włączyłem czołówkę, ustawiając największą moc, po czym wychyliłem się, by oświetlić poziom znajdujący się pode mną.
— Halo! Jest tam ktoś? — wydarłem się, ale odpowiedziała jedynie cisza. — Halo! — ponownie cisza.
Charakterystyczne sapanie powróciło. Przestraszyłem się i to nie na żarty. Moje zęby zaczęły szczękać, po części z zimna, po części ze strachu. To nie mogła być dzika zwierzyna. Narobiłem tyle rabanu, że ta już dawno powinna być w połowie drogi do Janowic Wielkich. Rytmiczne dyszenie momentami wzbogacał potworny chrobot. Z nerki zawieszonej na biodrach wyciągnąłem buteleczkę gazu pieprzowego. Z odbezpieczoną bronią ruszyłem ku schodom, głośno przy tym pokrzykując. Niepokojący rumor ustał. Stopień po stopniu, krok po kroku, bardzo powoli schodziłem na sam dół. Kolana trzęsły się mi jak galareta.
— Halo! Jest tu ktoś? — ponowiłem pytanie, krzycząc. Nikt nie odpowiedział.
Rozejrzałem się nerwowo dookoła, starając się oświetlić każdy kąt. Cisza. Nic podejrzanego. Pośpiesznie podszedłem do roweru, ten na szczęście stał w miejscu, w którym go pozostawiłem. W myślach dziękowałem sobie, że nie był przypięty. Gdybym miał teraz szukać kluczy i szarpać się z zapięciem, zapewne zszedłbym na zawał. Wskoczyłem na jednoślad i w popłochu opuściłem mury zamku. Gdy znalazłem się na zewnątrz, odetchnąłem z ulgą. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Nikt mnie nie zaatakował. Nikt nie gonił. Nigdzie nie szwendały się sylwetki duchów, ludzi czy szalonych dzików. Wszystko wydawało się być w naturalnym porządku. Wokół jedynie cisza i mgły, które stopniowo pochłaniały okolicę. Gdzieś w pobliżu zahuczała sowa. Wzdrygnąłem się, choć uznałem to za dobry omen. Natura wróciła.
Byłem w kropce. Nie wiedziałem, co robić. Wracać do domu, czy poczekać na wschód słońca? Obłoki wiły się naprawdę zjawiskowo, szkoda byłoby odpuścić tak piękny spektakl. Finalnie zdecydowałem się pozostać na miejscu. Zaplanowałem, że jeśli do wschodu nie wydarzy się nic podejrzanego, zacznę rozstawiać sprzęt. Czekając na rozwój wypadków, główkowałem nad tym, czego tak naprawdę byłem świadkiem? Może to nie dziki, a jeleń? Biłem się z myślami. To by wyjaśniało nie tylko sapanie, ale i zgrzyt. Może zwierz ocierał porożem o mury? To tłumaczenie było naprawdę sensowne.
Niebo jaśniało, witając zbliżający się poranek. Zdjąłem plecak. Chciałem ogrzać zziębnięte ciało ciepłą herbatą, a potem rozłożyć statyw. Gdy dłonie, przez dłuższy czas nie natrafiły na kształt termosu, zdałem sobie sprawę, co się stało — zostawiłem go w ruinach. Wściekłem się, przeklinając pod nosem.
Żeby było jasne. To nie był zwykły termos. To był prezent od żony. Pozostawić go na pastwę losu tylko dlatego, że usłyszałem coś podejrzanego, wydawało się być, delikatnie rzecz ujmując, nierozsądne. Wracając bez niego, gorsze rzeczy czekałyby na mnie w domu.
Zerknąłem w kierunku zamkowej bramy. Hałasy ustały, a wokół robiło się coraz jaśniej. Nadchodzący świt dodawał odwagi. Wziąłem kilka oddechów, które przełamały wewnętrzny opór. Decyzja zapadła — idę. Dwie, może trzy minuty i jestem z powrotem. Oparłem rower o drzewo, zabezpieczając go tak, by się nie przewrócił. Z gazem pieprzowym w ręku, światłem czołówki przed sobą i śpiewem na ustach, zanurzyłem się w mroku kamiennych ścian. Barbakan — cisza. Dziedziniec — cisza. Schody — cisza. Z każdym krokiem wracała utracona pewność siebie. Wdrapałem się na górę, docierając do miejsca mojego biesiadowania. I co? I nic. Pusto! Po termosie nie było śladu. Zgłupiałem. Pamiętałem dokładnie, w którym miejscu go odłożyłem. Nie mógł, ot tak, zniknąć. Gdy zdenerwowanie mieszało się z wątpliwościami, poczułem uderzenie chłodu, po którym nadszedł niespodziewany huk i dźwięk dzwonka.
— Kurwa, rower!
Ktoś lub coś dobierało się do mojego „górala”. Wąskie schody pokonałem w kilka sekund, serce biło jak szalone. Niczym wystrzelony z kuszy bełt, przeleciałem przez dziedziniec. Zatrzymałem się na mostku i zamarłem. Rower leżał przewrócony kilka metrów od drzewa, tylne koło wciąż się kręciło. Nawet nie miałem zamiaru debatować, co tu się wydarzyło. W mniej niż piętnaście minut byłem już w Janowicach, jadąc na złamanie karku i po drodze zaliczając jedynie dwa upadki.
Często rozmyślałem nad tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Jak wspomniałem przy pierwszym opowiadaniu, do takich incydentów zawsze staram się podchodzić racjonalnie. Sapanie i dziwne dźwięki — możliwe, że to dziki i jeleń ocierający porożem o mury. Uderzenie chłodu — nerwy i zimno poranka. Upadek roweru — zapewne nie odłożyłem go zbyt dokładnie. Ten pod własny ciężarem upadł, zsuwając się kilka metrów w dół. Zdarza się. Jedyną zagwozdką pozostaje termos. Nawet po latach jestem w stanie bez problemu wskazać miejsce, w którym go odłożyłem. A może roztrzęsienie i strach namąciły mi w głowie? A może nie byłem tam do końca sam? Owszem znam legendy krążące o tym miejscu, ale czy w tym wszystkim swe palce maczały duchy? Z tym pytaniem pozostawiam Was samych.
Jedno jest pewne, po zmroku ruin nie odwiedziłem już nigdy, a i w dzień, nawet gdy jestem tam z kimś, ściska mnie w żołądku. Stąd też fakt, że choć opublikowałem w internecie tysiące zdjęć, próżno na nich szukać Zamku Bolczów.
<< Przeczytaj inne historie z serii Czy w Karkonoszach straszy?
>> Tutaj możesz kupić książkę Czy w Karkonoszach straszy?