Informacja: To opowiadanie to część cyklu “Czy w Karkonoszach straszy?”, do którego istnieje wspólny wstęp znajdujący się w tym wpisie. Tutaj zamówisz książkę Czy w Karkonoszach straszy?
Jesień. Czas gęstych i nieprzeniknionych mgieł. Czas zjawiskowych inwersji, żywych kolorów i mlecznych smug tańczących z gracją w leśnych gęstwinach. Jesień. Czas Gór Sokolich i Rudaw Janowickich. Miejsc, które na te kilka tygodni stają się moją fotograficzną Mekką. Miejsc, do których pielgrzymuję niemal każdej nocy. Poranne spektakle na Sokoliku i Krzyżnej Górze nabierają wtedy wręcz mistycznego charakteru, a rudawskie lasy stanowią definicję dziewiczego piękna, kiedy rumienią się ognistymi barwami w odpowiedzi na zalotne mgielne zaczepki.
Jesień, rok 2021. Jelenia Góra.
Dzwonek alarmu wybudził mnie o drugiej w nocy. Już wiele lat temu wyzbyłem się problemu ze wstawaniem o tak nietypowych godzinach. Dla fotografa górskiego nie ma innej drogi, jak worki pod oczami, uczucie wiecznego niewyspania się i akceptacja rzeczywistości, w której wylegiwanie się w zagrzanym łóżku stanowi prawdziwy rarytas. Obudziłem się w pokoju gościnnym na nierozłożonej sofie, i nie dlatego że pokłóciłem się z żoną, wręcz przeciwnie, to z troski o nią. Nie mam serca budzić jej pikaniem budzika, kotłowaniem się w pieleszach i rażeniem światłem bijącym z ekranu telefonu, na którym tuż po uchyleniu powiek, odruchowo sprawdzam pogodę i obrazy z internetowych kamer. Przyznaję się bez bicia, łóżko opuszczam zwykle z gracją słonia, a nie leśnej badylarki. Ot, cały powód mej sypialnianej banicji w dni, kiedy wyruszam na wschody słońca.
Chwyciłem za przygotowany dzień wcześniej plecak upchany fotograficznym sprzętem, zamknąłem za sobą drzwi, najciszej jak potrafiłem, i z rowerem pod pachą zszedłem w dół klatki schodowej. Po założeniu kasku, włączeniu świateł i sprawdzeniu, czy wszystko jest na swoim miejscu, ruszyłem w tak dobrze znaną mi trasę. Ulicą 1-go Maja, do wiaduktu kolejowego, a następnie ulicą Wincentego Pola, aż do granicy miasta.
Mijany krajobraz obleczony był gęstą mgłą, która leniwie wlokła się tuż przy podłożu. I choć wprowadzała klimat rodem z angielskich dreszczowców, to widok rozproszonego światła z ulicznych latarni nie wywoływał uczucia niepokoju. Sprawiał, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Takie warunki w mieście oznaczały jedno — w górach będą działy się cuda.
Nabuzowany endorfinami przyspieszyłem, chcąc jak najszybciej znaleźć się na platformie wieńczącej wierzchołek Sokolika. Pozostawiona za plecami Jelenia Góra bezpowrotnie znikła w sennych oparach. Po minięciu Łomnicy skierowałem się na położony wzdłuż Bobru, Wojanów. To tam planowałem przeprawić się przez rzekę, mostem łączącym wioskę z sąsiednim Bobrowem, by ścieżyną za słynnym pałacem, pognać dalej ku górskim szczytom. Trasę tę w ciągu roku przemierzałem kilkadziesiąt razy, z bardzo prozaicznego powodu — była najszybsza. Mam wrażenie, że mógłbym ją pokonać z zamkniętymi oczami. Znałem każdą mijaną budowlę, każde drzewo, każdy zakręt i dziurę w asfalcie, na którą warto było uważać. Wiedziałem, w którym domu mieszkają nocne marki i przy którym płocie przywita mnie swym ujadaniem pies. Byłem przygotowany na wszystko, a przynajmniej tak mi się wydawało. Droga przebiegała spokojnie. Mgły, pustki na ulicach i nocna rzeczywistość pogrążona w ciszy. Gdzieniegdzie migotały niebieskie od telewizorów okna, lub błyskała garść zwierzęcych ślepi na poboczach wyczekujących odpowiedniego samochodu. Nic nadzwyczajnego.
Gdy wjeżdżałem na stalową konstrukcję przecinającą Bóbr, zegarek wskazywał kilkanaście minut po trzeciej. Dokładnie w tym samym momencie, przez most przeprawiała się jeszcze jedna osoba, co ciekawe również na rowerze. Nie ukrywam, zdziwiło mnie to. Rzadko kiedy poza miastem, o tak nietypowej godzinie, dane było mi spotkać żywą duszę, a na dodatek korzystającą z tego samego środka lokomocji, co ja. Nie oszukujmy się. W nocy normalni ludzie śpią. No, chyba że jadą na Sokolik pogapić się na mgły. W mojej głowie zrodziła się jeszcze jedna myśl, która nieco mnie uspokoiła. Zapewne i ja dla nadjeżdżającego z naprzeciwka rowerzysty, stanowiłem niemałe zaskoczenie. Środek nocy, młody chłopak, no dobra nie taki już młody, z pękatym plecakiem wypchanym nie wiadomo czym, mógł wywołać podobne odczucia do tych kotłujących się w mojej głowie. Zatem byliśmy kwita.
Rowerzystą okazał się pan w podeszłym wieku. Jego wysuszona skóra pokryta głębokimi zmarszczkami podpowiadała, że siedemdziesiątkę przekroczył już dawno temu. Ubiór, jak i jego jednoślad, wyrwane były z poprzedniej epoki. Poruszał się na niemieckiej damce, z wygodnym siodełkiem i dającym skąpe światło dynamem. Skąd wiem, że siodełko było wygodne? Otóż mój dziadek miał niemalże identyczny egzemplarz i uwierzcie mi na słowo, te stare siodełka były technologicznym szczytem wygody dla czterech liter. Nieznajomy odziany był w ciemne, materiałowe spodnie i lekko za dużą marynarkę. Głowę zaś wieńczyło okrycie, które przynosiło skojarzenie z wojskową czapką. Jego ubiór swoje lata świetności miał już za sobą. Ot, stereotypowy obraz staruszka z polskiej wsi.
Leciwy pan przewracał leniwie nogami, poruszając się w wolnym, ale własnym tempie. Gdy na mnie spojrzał, zwolnił, co i ja instynktownie uczyniłem. Nie czułem strachu, bardziej zaciekawienie tym, co za chwilę się wydarzy, no bo coś musiało się wydarzyć. Czułem to w powietrzu. Kiedy się mijaliśmy, starzec zwrócił się do mnie, mamrocząc coś niewyraźnie. Zacisnąłem dłonie na hamulcach i zatrzymałem się w odległości kilku metrów od nieznajomego, który również przerwał jazdę. Nastała krótka cisza.
— Przepraszam, ale nie dosłyszałem? — odezwałem się, odwracając głowę w jego kierunku. Starszy pan ponownie wymamrotał coś pod nosem.
Nie zastanawiając się długo, odepchnąłem się kilka razy nogami od drogi, niwelując odległość, która nas dzieliła. Gdy znalazłem się tuż przy nim, po raz drugi poprosiłem o powtórzenie tego, co chciał mi przekazać. Mężczyzna uniósł powoli głowę i spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.
— Którędy do Łomnicy?
Wtedy po raz pierwszy zmroził mnie irracjonalny strach. Jego przeszywający, basowy, chropowaty głos i zimno bijące od rzeki, zrobiły swoje. Gęsia skórka momentalnie postawiła moje włosy do pionu. I choć zadane pytanie do skomplikowanych nie należało, to przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Którędy do Łomnicy? — powtórzył tym samym przerażającym głosem.
Skołowany wskazałem ręką kierunek jazdy.
— Za mostem musi pan skręcić w lewo, potem cały czas prosto. Minie pan kościół, a potem pałac, którego nie da się przeoczyć. Dojedzie pan do drugiego mostu, za nim stoi drugi pałac. To już będzie Łomnica. Dwa, może trzy kilometry. Mniej niż dziesięć minut na rowerze — odpowiedziałem, niemal recytując tak dobrze znaną mi drogę.
Starszy pan złapał za czapkę, z wolna ukłonił się, podziękował i ruszył przed siebie. Odprowadziłem go wzrokiem. Po zjechaniu z mostu skręcił nie w lewo, a w prawo, w kierunku Trzcińska.
— Coś przekręciłem? — mruknąłem do siebie zaskoczony. — Powiedziałem w prawo, a nie w lewo? Przecież mało, którą trasę znam tak dobrze jak tę — otrząsnąłem się z napływu myśli. — Proszę pana! Proszę pana! — krzyknąłem. — Niech pan się zatrzyma! — nie zareagował, więc ruszyłem w krótką pogoń za dziadkiem. Gdy go dogoniłem, ten przerwał jazdę. Stanąłem obok i zacząłem nieskładnie tłumaczyć, że pomylił drogę, że musiał mnie źle zrozumieć, że jedzie w przeciwną stronę. Nieznajomy uniósł powoli głowę i tym swoim głosem, zapytał ponownie:
— Którędy do Łomnicy?
Zgłupiałem. Dziwak powtórzył się, jakby nasza rozmowa sprzed chwili, nigdy nie miała miejsca. Odebrało mi mowę. Skołowany uniosłem rękę, wyprostowałem wskazujący palec, a przez gardło z trudem zdołałem wydusić skromne:
— Tam.
— Dziękuję — odpowiedział, po czym ponownie się ukłonił i ruszył, tym razem w prawidłowym kierunku, by po chwili zniknąć za pierwszym zakrętem, w unoszących się mgłach.
Jeszcze przez kilka minut rozmyślałem o nietypowym spotkaniu. Nie ukrywam, ale zacząłem martwić się o starszego pana. Bo co tak naprawdę robił o tej porze na rowerze? Może potrzebował pomocy, albo jechał po pomoc dla kogoś bliskiego? Ruszyć za nim? Pytania, na które nie znałem odpowiedzi, zaczęły piętrzyć się w mojej głowie. A do tego ten jego głos. Było w nim coś, nie wiem, przerażającego? Elektryzującego? Hipnotyzującego? Tkwił w nim jakiś trudny do zdefiniowania pierwiastek, którego do dziś nie potrafię ubrać w słowa.
Z drugiej strony pojawiła się kontrująca myśl: Człowieku, ogarnij się! Popadasz w paranoję! Noc, mgły, tajemnicza atmosfera i chłód rzeki. Tylko tyle i aż tyle, wystarczyło, abyś zwykłe spotkanie ubrał w szalone szaty mistycyzmu. Zabrzmiało rozsądnie. Finalnie zrezygnowałem z pogoni i zawróciłem w kierunku Bobrowa.
Przejechałem przez most, po czym znalazłem się na drodze, która ciągnęła się między starymi kasztanowcami. Przede mną majaczył zarys zrujnowanego pałacu. I gdy dojeżdżałem do jego murów, po drugiej stronie rzeki, kątem oka zauważyłem sylwetkę starca, który jechał w tym samym kierunku co ja, a to oznaczało jedno, znów kierował się na Trzcińsko. Stanąłem, by przyjrzeć się dokładniej rowerzyście. Bez wątpienia był to ten sam staruszek, który jeszcze przed chwilą mnie zaczepił. Coś tu nie grało, i to bardzo.
Nie próbowałem krzyczeć. Leciwy cherlak, zapewne z wadą słuchu, szum rzeki i odległość. Małe szanse, by mnie usłyszał. Nie miałem wyboru, musiałem go dogonić i dopytać, czy wszystko w porządku i czy czasem nie potrzebuje pomocy.
W mgnieniu oka pokonałem stalową konstrukcję. Od nieznajomego dzieliło mnie dwieście, może trzysta metrów. Kilkanaście, w porywach kilkadziesiąt sekund jazdy, nie więcej. Znalazłem się na drodze prowadzącej do Trzcińska. Prosty odcinek. I co? I nic! Droga była pusta. Spuściłem z oczu staruszka na kilka sekund, a on w tym czasie wyparował. Zniknął, jakby rozpłynął się we mgłach. Dla pewności przejechałem szybkim tempem jeszcze jeden, może dwa kilometry, ale nikogo nie spotkałem. Niemożliwe, aby mi uciekł. Poruszał się zbyt wolno. Po prawej stronie, za niewysokim murkiem płynęła rzeka, po lewej stał szereg domów, odgrodzonych od drogi płotami. Gdyby chciał wejść, na któreś z podwórek na pewno bym to zauważył. Wykluczyłem tę możliwość. Podjechałem do murku graniczącego z Bobrem. Odpaliłem czołówkę i zacząłem prześwietlać brzeg rzeki. Tam też pusto. Nawet gdyby wpadł do wody, w tej ciszy na pewno usłyszałbym plusk.
Po przeanalizowaniu wszystkich racjonalnych rozwiązań pozostało jedno. To, które przyszło jako pierwsze. To, którego nie chciałem brać nawet pod uwagę. Ogarnęła mnie seria nieprzyjemnych dreszczy. Moją głowę zaczęły mącić wyobrażenia o duchach i innych nadprzyrodzonych mocach. Byłem całkowicie bezradny wobec zaistniałej sytuacji. Odczuwałem coraz większy strach, co rusz oglądając się za siebie. Zrezygnowałem ze zdjęć. Nie odważyłbym się tej nocy wjechać do lasu. Wróciłem główną drogą prosto do domu. Cały roztrzęsiony, opowiedziałem o wszystkim żonie i położyłem się do łóżka. Przez kilka następnych dni wertowałem lokalne portale, szukając informacji, czy aby nie odnaleziono jakiegoś topielca, lub czy ktoś nie zaginął w okolicy Bobrowa, Wojanowa, Łomnicy. Niestety, nie znalazłem żadnej informacji, która pomogłaby rozwiązać tę zagadkę.
Starca nigdy więcej już nie spotkałem, choć most, na którym go ujrzałem, przyszło mi pokonywać w nocnych ciemnościach jeszcze wiele razy. Do dziś tajemnicze spotkanie wywołuje u mnie niepokój, choć jego szczegóły powoli mętnieją w pamięci. Wszystkie prócz jednego. Głosu mężczyzny. Przerażającej barwy, której nie zapomnę już do końca życia.
— Którędy do Łomnicy?
O autorze
Autorem tekstu jestem ja, czyli Tomasz Szyrwiel, twórca Jelenia jest SPOKO i Bestiariusza Jeleniogórskiego — pierwszej karkonoskiej sagi fantasy. Powyższy tekst jest oparty na moich doświadczeniach, które spisałem w książce Czy w Karkonoszach straszy?