Gdy otrząsnął się z letargu, spojrzał ku zachodnim rubieżom. Słońce powoli chyliło się ku upadkowi, a wydłużające się cienie rozpoczynały swój niemy pochód na wschód. Niestrudzenie brnęły przed siebie, by świadkować narodzinom nocnej pani, która czarną kirą miała wkrótce przysłonić karkonoskie niebo.
Zimny wiatr wił się niczym piskorz, unosząc na swych barkach kąsające drobinki lodu. Górski żywioł atakował zaciekle, jakby za punkt honoru obrał sobie zohydzenie życia wszystkiemu, co zipie. Mimo usilnych starań blade ciało Sudetnika pozostawało obojętne na zaczepki wietrzyska. Przygasły Jelarz wyprostował sylwetkę i spojrzał za siebie. Kontur Domu Śląskiego przepadł za bezkresem ośnieżonej kosodrzewiny, przed nim zaś uwidocznił się migotliwy zarys schroniska, o którym mawiano, że zatopione w łąkach. To w jego cieple miał grzać się tego wieczora.
Po ostatniej dzikiej pijatyce w Domu Śląskim, ciało i głowa odmawiały współpracy, a sama robota szła jakoś ślamazarnie. Do obrobienia pozostał niekrótki ciąg tyczek, które wyznaczały drogę pomiędzy dwoma schroniskami. Kasta Sudetników od pokoleń dbała, by ta ochronna arteria była drożna dla wędrowców nawet zimą, gdy wysokie góry pustoszały. I nie chodziło tu o walkę ze śnieżnymi zaspami, gdyż te regularnie wywiewał wiatr. Chodziło o coś znacznie ważniejszego. O utrzymanie nieprzerwalności tyk. To one wraz z naniesionymi na nie runami, sprawiały, że sudeckie szlaki pozostawały wolne od górskich mamideł, które lęgły się tu na potęgę. To one utrzymywały kruchą równowagę między życiem a śmiercią. Równowagę, którą zaburzyły wydarzenia poprzedniej nocy.
Wszystkiemu winna była ciepła wilgoć z południa, która postanowiła wspiąć się na szczyty, jakoby ciekawa sudeckich widoków. Prócz baśniowych krajobrazów zastała na górze coś jeszcze. Odwiecznego wroga skrywającego się pod postacią agresywnego chłodu z północy. Niewiele czasu musiało upłynąć, by masy powietrza rzuciły się sobie do gardeł.
Przez Karkonosze przetoczyły się śnieżne burze. Lasy przygniotła zdradziecka okiść, która gruchotała nie tylko sążniste konary, ale i całe potężne drzewa. Nawet gorliwe kosówki uginały się pod ciężarem nagromadzonej bieli. Chyliły swe czoła ku ziemi, błagając zimę, by ta okazała litość i zdjęła z ich barków choć garstkę lodowego utrapienia. Zawirowanie w pogodzie odbiło się również na ochronnych palach. Z powstałych na szlakach wyłomów ulatywała zapowiedź bezpiecznych wędrówek.
Gdy tylko pogodowe szaleństwo ustało, do działania zaprzęgnięto kompanie Sudetników zasiedziałych się w bezpiecznych schroniskach. Oderwani od stołów i zajmujących dysput ruszyli na szlaki, by od świtu do zmierzchu rozbijać grudy lodu i ratować zatarte przez mróz runy.
Wraz z nadejściem wieczornej zorzy ustało stukanie młotów. Zastąpił je jelarski okrzyk:
— Fajrant!
Po chwili ciszy głos rozbrzmiał ponownie:
— Młody, tyś gdzie?
— Tum jest!
— Na zapchlone Bestie, czemuś tak w tyle, kończysz już?
— Oswobodzę te kilka sztuk i do was dojdę — odparł zawstydzony, chcąc podgonić nieco robotę.
— Pewnyś? Zaraz zmierzcha, a do schroniska trza się dowlec!
— No przecie mówię, jedna, dwie, nie więcej jak trzy i się zbieram. Drogę do budy widać. Dogonie was!
— Upartyś! — odparł przodownik, po czym rzucił do pozostałych: — Chłopiska, pakować bambetle, ruszamy!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wysmagane chłodem sylwetki ruszyły ku schroniskowym rozkoszom — ciepłu kominkowego ognia, sytej strawie i mocnym napitkom.
Osamotniony młodzian skupił się na tyce chylącej się do jego stóp. Począł walić w nią niestrudzenie, chcąc jak najszybciej uwolnić ją od olbrzymiej bryły przygniatającej ją do ziemi. Kiedy młot uderzył po raz dziesiąty, wraz z okruchami lodu, na ziemię padł on sam. Uwolniony pal wystrzelił do pionu niczym rażony piorunem. Jelarz nie zdołał uniknąć uderzenia. Cały impet ciosu przyjęła jego głowa. Bezwładne ciało miękko zapadło się w śnieżną zaspę.
Ocucił go dźwięk przypominający ni to ryk, ni to krzyk. Z trudnością podniósł się, kołysząc się na wiotkich nogach. Ból rozsadzał mu czaszkę. Śnieg pod stopami nasiąknął szkarłatem. Zdezorientowany, skierował mętny wzrok ku źródłu cudacznego jazgotu. Ujrzał Śnieżkę ubraną w mglistą tunikę. Wśród obłoków kłębiło się coś jeszcze. Z mętności wyłoniła się mara, której szorstkie futro mierzwił niesforny wiatr. Czupiradło przypominało wyczesany zlepek mrozu i lodu. Pogrążone w chaosie, brnęło niewzruszone prosto na oszołomionego Sudetnika.
Pojawienie się zjawy przebudziło czarci wicher, który zaczął napierać na nieoczyszczone tyki. Te zaczęły pękać jedna po drugiej niczym zapałki. Przerażony, rzucił się do ucieczki, jednak od zabezpieczonego przez kompanów fragmentu szlaku dzieliła go zbyt duża odległość. Swoje dołożył ból, który nasilał się z każdym stawianym krokiem. Chcąc nie chcąc, zwolnił, a mgły zasnuły okolicę. Przepadła Śnieżka, przepadła zjawa. Rozmył się szlak i odległy zarys schroniska. Przetarł oczy, nie będąc pewny, czy aby nie utknął w sennym koszmarze. Wtedy to dziwaczny skowyt ponownie wypełnił przestrzeń. Jelarza przeszył dotkliwy mróz. Jednak nie ten niesiony przez wiatr, a inny, płynący z jego trzewi. Jakby sama zima zagnieździła się w jego ciele. Zamknął oczy z nadzieją, że obłąkańczy chłód to złuda.
Gdy otrząsnął się z letargu, spojrzał ku zachodnim rubieżom. Słońce powoli chyliło się ku upadkowi, a wydłużające się cienie rozpoczynały swój niemy pochód na wschód. Niestrudzenie brnęły przed siebie, by świadkować narodzinom nocnej pani, która czarną kirą miała wkrótce przysłonić karkonoskie niebo.